

Gdy nie ma sanek…
Gdy nie ma sanek to można zjeżdżać… no właśnie, na czym. Sama bym na to nie wpadła, ale inne dzieci nie miały z tym problemu. Niedziela, spacer, park. Była górka, dosyć stroma, oblodzona, wyjeżdżona, idealna. Aż się prosiło o sanki. Ale sanek brak i nagły smutek, smuteczek. Ale patrzę uważniej inne dzieci też sanek nie mają i zjeżdżają czym popadnie. Prym wiodła pupa i brzuch. Zimowe spodnie od kombinezonu, ocieplana kurtka to miękkie, grube odzienie z dobrą amortyzacją doskonale sprawdzające się na szybkiej oblodzonej trasie. Błagalny wzrok na mamę czy da zielone światło. Na początku krótkie pomarańczowe, jakby wahanie, obawa, ale zaraz potem zielona lampka i już pędziłam pod górkę na pierwszy zjazd. Kładę się na brzuchu, głowa na przodzie, wygięta jak kot, ręce szeroko, nogi złączone. Ruszyłam, powoli nabierając prędkości, ale nie za szybko, w granicach rozsądku. Zjechałam jak pingwin z lodowej góry. Na dole szybkie otrzepanie i szybko na kolejny zjazd. Póki się mama nie rozmyśli. Kapitalna sprawa. Szkoda, że tato nie zrobił zdjęcia, bo tak musicie uwierzyć na słowo. Naprawdę zjeżdżałam na brzuchu, nie kłamie.