Życie na wsi to nie jest bajka. To przeważanie ciężka robota od rana do nocy i to w pocie czoła. Ostatnio miałam okazję zasmakować prawdziwego wiejskiego życia na własnej skórze biorąc udział w pospolitym ruszeniu na pole ziemniaków. Cała rodzina zjechała się do Chorzel tylko i wyłącznie w jednym celu, aby pozbierać z pola pyszne brązowe warzywka. Jak się wkrótce okazało, niby jedno warzywo ale o wielu imionach. Bo dla jednych ziemniaki to pyry, dla drugich pyry to kartofle, a dla trzecich kartofle to nic innego jak ziemniaki. Ale wróćmy na pole i ciężkiej pracy. Przyjechałam na pole, patrzę i patrzę ale żadnych ziemniaków nie widzę. Jak się wkrótce okazało, najpierw wujek musiał po polu przejechać traktorem z wielkimi grabiami i przewrócić ziemię. Ziemniaki wyrosły jak grzyby po deszczu.
Każdy dostał po wiadrze i wio zaczęło się zbieranie. Dzieciaki ruszyły z kopyta na wyścigi kto pierwszy, dorośli nauczeni wieloletnim doświadczeniem zaczęli powoli jak żółwie po zawale. Z wiader przesypywało się ziemniaki do worków, z worków na przyczepę i tak w koło Macieju. Do tej pory znałam ziemniaki głównie od strony frytek, teraz miałam okazję naprawdę przyjrzeć im się z bliska i stwierdzam, że kartofle są śmieszne. Potrafią przybierać najprzeróżniejsze kształty i nadawanie im nazw to świetna zabawa.
Znalazłam ziemniaczaną świnkę, owieczkę, minionka, bałwanka. Ekstra. Wkrótce najmłodsi zaczęli odczuwać trudy ciężkiej pracy. Słońce i ciągłe schylanie zrobiły swoje. Entuzjazm opadł, pojawiło się pragnienie i poszukiwanie innych rozrywek. A to był dopiero początek harówki. Na polu zostali tylko dorośli, którzy też co jakiś czas schodzili na bok trochę odsapnąć i napić się picia. Zbieranie trwało dobre cztery godziny i każdemu dało się we znaki. Na koniec w nagrodę rozpalono ognisko. Były pieczone kiełbaski, chlebek no i oczywiście ziemniaki. Teraz kiedy liznęłam już trochę ciężkiej pracy na roli i wiem ile trudu kosztuje zbieranie ziemniaków obiecuję, że będę się starać zjadać wszystkie frytki z talerza.